bar Obóz żeglarski w Rynie - Kamila (2004) | Kolonie letnie, obozy młodzieżowe, rejsy żeglarskie – Wandrus
kolonie letnie, obozy młodzieżowe, żeglarskie – Wandrus Taniec z żaglami
Wakacje smyka
Obozy młodzieżowe
Wakacje pod żaglami
Z psem na wakacje








obozy żeglarskie, rejsy żeglarskie – Wandrus

Obóz żeglarski w Rynie - Kamila (2004)



Stacjonarny obóz żeglarski w Rynie
OBZ/R - 2 od 15 lipca do 28 licpa 2004 roku.


Na wstępie chciałabym zaznaczyć, aby niniejszego opowiadania nie traktować całkiem serio. Czytajcie je z przymrużeniem oka. Przedstawione wydarzenia zostały przeze mnie stosownie przerysowane a czasem nieco ubarwione.

Jadę do rynny
Miałyśmy jechać z koleżankami do Chorwacji leżeć na leżaku, ale Bogu dzięki nie pojechałyśmy. Toteż nasz stacjonarny obóz żeglarski w Rynie (wszyscy pytali po co jadę do jakiejś rynny) zaczął się 15 lipca 2004 w czwartek. Nie był to jakiś wyjątkowo piękny dzień, słońca jak na lekarstwo, temperatura jak w północnej Norwegii, wiatr... ale cóż: zapłacone - trzeba jechać. Zbiórkę mieliśmy zaplanowaną pod PKiN jakoś tak koło 14-15 (dawno to było, nie pamiętam, teraz, kiedy to piszę jest już wrzesień, a w kronice, którą prowadziłam codziennie na Mazurach nie ma dokładnej godziny). Natalia - koleżanka, z którą tam jechałam, oczywiście wpadła po czasie do autokaru w swojej odblaskowej pomarańczowej kamizelce i bardzo się martwiła, czy przypadkiem jej bagaż nie został na chodniku przed Salą Kongresową...

Ruszyliśmy w końcu... Podróż do tego czegoś trwała chyba ze 6 godzin. (Pamiętam, że z tatą nad jezioro Nidzkie zawsze jeździłam 2h, no, ale teraz rozumiem, korki, blokady drogi - nie narzekajmy - mogło być dłużej, autokar mógł się zepsuć, mogliśmy najechać na jeża...). Nie muszę chyba pisać, że na miejscu byliśmy wieczorem. Było już szarawo, a ja uparcie chodziłam w przeciwsłonecznych okularach. Natalia wszystkim tłumaczyła, że razi mnie słońce i rodziła też przyciemnić sobie widok na świat.

MZG 2 czyli...
Przydzielono nam (przez słowo „my" rozumiem: mnie, Natalię, Magdę i Aśkę - te dwie to znajome Natalii) domek MZG 2 (do tej pory nie wiem co ów skrót może oznaczać, ale niektórzy tłumaczyli to jako: maksymalne zagrożenie głupotą czy jakoś w tym sensie). Zygmunt Poświatowski tłumaczył, że trafimy do tego domu, bo jako jedyny ma basen. Pobiegłyśmy prawie jak na skrzydłach do swojego nowego miejsca zamieszkania (muszę stwierdzić, że mi biegło się dość lekko, gdyż zmusiłam jakiego chłopaka by niósł mi mój gigantyczny plecak) Okazało się, że domek wcale nie ma basenu, a naprzeciwko niego jest jakaś dziura z rurami, w którą często się wpadało i spore mrowisko.

Wrażenia, czyli kto jest kadrą
Kiedy zadzwoniła do mnie mama opowiedziałam jej również, że przed domkiem rośnie lipa i kręci się jakiś dwóch idiotów, w tym jeden w czerwonej bluzie, która mi się bardzo nie podoba. Natalia tez była bardzo mądra i zaczęła coś do niech gadać jak do gówniarzy, więc ci dwaj wreszcie nam powiedzieli, że są instruktorami na tym obozie. Nie byłyśmy aż tak głupie i zauważyłyśmy, że pierwsze wrażenie, jakie wywarłyśmy na części kadry nie było najlepsze... Tego dnia chyba dostaliśmy jeszcze kolację. Całkiem możliwe, że zaserwowano nam placki ziemniaczane (chociaż nie wykluczam, że mogło to być kilka dni później), po których spora cześć ośrodka musiała częściej chodzić tam, gdzie król piechotą. Jakoś Natalii nic nie było, mimo, że pomyliła śmietanę z majonezem... Ja musiałam pokazać swoją odrębność społeczną i darłam się przez stołówkę: „Możemy już jeść czy mamy czekać na gwizdek?" (Boże, ten człowiek - Leszek w czerwonej bluzie, musiał odpowiadać na te moje kretyńskie pytania...) Później zrobili nam zebranie informacyjne. Kadra rozsiadła się w rzędzie za ławkami (wyglądało to jak jedno wielkie zoo, a ja jako jedna z 2 osób biłam brawo kolejnym przedstawianym instruktorom...) i gadali różne rzeczy, które można było odczytać jako: drodzy parafianie, znaleźliście się właśnie na przymusowych pracach w kamieniołomach, kto będzie się podporządkowywał moim rozkazom dostanie porcję jedzenia dziennie, a na koniec patent, o ile będzie chciało mu się jeszcze uczyć do egzaminu z książki, która ma 700 stron....

Zygmunt wyskoczył ze stwierdzeniem, że jeśli ktoś ma pozwolenie od rodziców na palenie i picie to może to robić do woli (potem dodał że to oczywiście żart i puścił litanię na temat obowiązujących zakazów i konsekwencji ich łamania). Dodam, że ci ludzie znowu musieli odpowiadać na moje bzdurne pytania typu: a co mam zrobić jeśli trzeba gasić światło o 11, a ja przy zgaszonym się boje spać? (odp. Leszka: Misia sobie przytul... a poza tym, ciekawe czy ona w tych ciemnych okularach pójdzie również spać...) Potem zaczęłam grozić, że odcumuję barkę, na której śpi, chociaż wiedziałam, że nie da rady tego zrobić. Późno się jakoś zrobiło, więc zważywszy na to, że prysznice były już zamknięte, umyłyśmy się w lodowatej wodzie w zlewie i poszłyśmy spać.

16 lipca
Następnego dnia (16.07) ja, Natalia, Magda, Aśka wstałyśmy o 6.30 by iść pod prysznic bez kolejki. Tyle to dało, że Magda i tak się w zimnej wodzie kąpała... Na godzinę 8.30 przypadła nasz pierwsza zbiórka. Podzielona nas na grupy, podgrupy, wachty (osiem chyba w sumie ich było), ustawiono w rządki, szeregi, przydzielono instruktorów (nam Tomasza pseudonim: Klamer, zwany również Tadziem - tak, tak, ten kumpel Krawczyka z „Miodowych lat"). Osoby stojące w 1 rzędzie zostawały automatycznie starszymi wachtowymi, tak więc u nas - w wachcie 3 tę funkcję pełniłam ja i muszę tu dumnie stwierdzić, że moim obowiązkiem było załatwienie wachcie papieru toaletowego, meldowanie stanu wachty i na tym się moja praca kończyła. Ale zawsze wiedziałam, że opiekun wachty służbowej uściśnie mi rękę... i pamiętam, że taki porządny wojskowy uścisk to miał Michał K. ... Na śniadanie kadra dostała płatki do mleka takie brązowe, a my jakieś dziadowskie orzechowe, co było przedmiotem protestu mojego i Natalii. (Dodam, że ja jak zwykle miałam słoneczne okulary na nosie...) O 10.50 zmuszono nas do pójścia na wydzielony basen, bo ci cwaniacy zrobili nam sprawdzian pływacki. Nas zaprowadził tam Jarek, bo Klamer sobie gdzieś pojechał. Z założenia mieliśmy przepłynąć 200m, ale w sumie jakoś to wyszło po 150m. Na pomoście zaczęłam się kłócić razem z Natalią z Michałem Kuśmierczykiem, że nie jesteśmy tak głupie i nie pójdziemy na płytką wodę pływać by zawadzać nogami o dno... Pogoda była koszmarna, jak się weszło do tej wody to zapierało dech w piersiach, te co najmniej 6°B tworzyło falę, która wpływała do ust, zalewała twarz, słońca nie było... Większość zaliczyła to pływanie i zakładanie kapoków i zabawę z kołem ratowniczym w wodzie, ale usta wszyscy mieli sine. A taki Michał i reszta to sobie stali na brzegu w 10 polarach i patrzyli z satysfakcją, jak ktoś już nie miał sił i pytali tylko: „Wychodzisz?" (szyderczy uśmiech) „Nie?", „TO PŁYŃ!". Jak po 12 doszłyśmy do siebie po tym dość traumatycznym przeżyciu nasz domek zaszczycił Michał. Zjadł nam parę czereśni, ponabijał się z mimiki twarzy Natalii i mojej i kazał iść do pielęgniarki, a potem żałował, że nie zrobiła nam lewatywy.

Nikt nie wyjdzie stąd...
Wtedy też zaczęła się szerzyć na obozie pewna ideologia. Michał spytał Natalię dlaczego tak się na niego gapi, a ona stwierdziła, że lustruje kształt jego uszu i nosa, gdyż jej ojciec jest antysemitą. A kiedy ja dodałam, że jest jeszcze hitlerowcem, zostałyśmy posądzone o faszyzm pomieszany potem z nazizmem. Po 15 zabrano nas na łódki, na dzień dobry prawie wpadłam do wody, gdyż zamiast wejść na łódkę (Venus „Wyspa wielkanocna") próbowałam na nią wskoczyć, gdzie to Klamer tłumaczył nam nazewnictwo, a potem popływał z nami jakieś pół godziny. Tego dnia wszystko było inicjowane, odbył się pierwszy wykład (budowa jachtu) i pierwsza dyskoteka, nasze pierwsze kontakty z kadrą... kadra w składzie: Łukasz Hyra, Leszek Wolany, Jarek ?, Łukasz ? (Pilot), Wojtek ? (w każdym bądź razie Wojtków było 2, a że ten był niższy mówiłyśmy, że to Mały Wojtek). Na oknie wisiała już kartka ze swastyką, na której ramionach były nazwiska mieszkanek naszego domku. Nasi goście rozwalili się na naszych łóżkach, które pościelone czekały aż się w nich położymy, bo pora była późna i gadali jakieś totalne bzdury: że jesteśmy dresiary z Warszawy (mi do dresiarzy to tak daleko jak z Helsinek do Melbourne), że jedna jest brzydsza od drugiej, że zarabiają mniej niż pół średniej krajowej i w dodatku są więzieni, że się zemszczą na nas, że będą wyrzucać za burtę. My nie pozostawałyśmy dłużne, zamknęłyśmy drzwi na klucz, schowałyśmy go i prowadziłyśmy dość interesującą rozmowę z tym towarzystwem: Leszek, te włosy to są farbowane, tak?; Łukasz, wiesz, że jesteś podobny do Sztura? (reszta po ocenzurowaniu wydała mi się beznadziejna, więc nie piszę tej reszty). W końcu oni mieli nas dość i chcieli wyjść, ale w pewnym momencie jeden wziął do ręki książkę Aśki „Nikt nie wyjdzie stąd żywy" (biografia J. Morissona) i jakoś ten faszyzm, zamknięte drzwi i reszta ich trochę zdziwiły... Wypuściłyśmy ich, bo zaczęli zdejmować buty i robiło się nie do zniesienia wewnątrz... kiedy już opowiedziałyśmy sobie bajki na dobranoc rozległo się pukanie do drzwi: „KTO TAM?" (bazarowy ton głosu) „Służba porządkowa", „ŚPIMY JUŻ", „OTWIERAĆ!". Jezu, to był Michał, który to musiał wysłuchać, że odwiedziło nas kilku rosłych mężczyzn, każdy jakieś 173cm i jeden to nawet do matki chciał dzwonić, żeby się pochwalić, jak mu powiedziałyśmy, że jest rosły. Biedny człowiek zapewne pomyślał o nas, to... co zazwyczaj ludzie o nas myślą...

17 lipca
W sobotę 17 na śniadanie dodali kakao. Oczywiście tego dnia pływaliśmy od 10 do obiadu i potem po obiedzie do kolacji. Dwóch instruktorów kazało nam jeść banany przed domkiem, a potem się oblizywać. Nie podam ich danych, bo to dla nich może być kompromitujące... W sumie ten dzień nie był jakiś nudny bo Wojtkowi S. (Psotnik), a raczej jego załodze skrzywił się dość znacznie maszt i stali jak takie ruskie sieroty na środku jeziora i czekali aż motorówka się zlituje i ich ściągnie do portu. Chciało mi się wtedy niesamowicie śmiać, że to akurat Herze (Bejbe) się przytrafiło coś takiego. Na obiad skasowali nam stolik, więc nasza wachta musiała siedzieć oddzielnie, to znaczy ja nadal siedziałam obok Natalii. Przez napis na oknie: Nikt nie wyjdzie stąd żywy - Fűhrer i tę swastykę Michał zaczął się z nami witać gestem Sieg Heil (teraz ja z Natalią przeniosłyśmy ten gest do życia pozaobozowego, co oczywiście nie wszystkim się podoba). Po kolacji poszliśmy na koncert EKT Gdynia. Leszek wygrał tam plecaczek za 3 podbicia piłki na scenie swoim farbowanym łbem. Koncert trwał od 9 do paru minut po 11.30. Wracaliśmy stamtąd bardzo żółwim tempem, bo Łukaszowi H. Chciało się do łazienki. Dodam, że normalnie ludzie pili tam piwo, a Natalia na stole trzymała płyn do prania, a kiedy szłyśmy go zakupić mogłyśmy zobaczyć babcie wychodzące z jakiego świeckiego budynku, które bardzo głośno śpiewały litanię. A Łukasza w łazience jakaś babka zaatakowała pytaniem czy zna zespół Boys (kultowy zespół disco polo), czym był on zszokowany...

18 lipca czyli jak pracuje wachta służbowa
18 lipca powinny być moje imieniny, ale w jakiś czas temu przeniosłam je na 16 września. Tego dnia cudownego miałyśmy służbę. Na śniadanie nikt nam nie podał płatków do mleka (tak to w RP się traktuje człowieka na służbie). O 10 Aśka i Magda poszły na barkę, gapić się na łódki, a ja z Natalią miałyśmy pilnować obozu, więc się opalałyśmy. Dziewczyny tak patrzyły na łódki i w ogóle tak smerfastycznie pilnowały akwenu, że nie zauważyły jak jedna Omega, na której akurat pływał mały Wojtek wywróciła się. Chłopaki mogli popatrzeć jak to cudownie pływają w wodzie ich telefony, aparaty, plecaki... A dziewczyny siedziały na barce i czytały książkę. Na szczęście instruktor służbowy zauważył tych rozbitków i popłynął po nich motorówką. Jak po obiedzie ja z Natalią siedziałyśmy na służbie na tej barce to i nawet się nic nie wywaliło, tak było nudno...
Po kolacji był oczywiście kolejny wykład, tym razem Michał przeszło przez dwie godziny rozprawiał się na temat teorii żeglowania i nasza pierwsza kartkówka, którą wszyscy o dziwo zaliczyli. W mieście był pokaz sztucznych ogni, ale od nas nic nie było widać. Prawdziwy pokaz dał jednak deszcz, który padając w nocy nie dawał spać, tak niemiłosiernie uderzał o eternit... Na oknie naszego domku pojawiła się kartka: niepodanie mi 2 dania dnia 18.07.2004 uważam za: chamstwo, drobnomieszczaństwo, antyfaszyzm, bark kultury... (i tam padło kilka innych ciekawych zwrotów).

19 lipca czyli jestem zakałą polskiego żeglarstwa
W poniedziałek 19 lipca 3 wachta zaczęła coś, co trwało aż do końca obozu, czyli nosiła stolikowi kadry w składzie Wojtek Psotnik, Łukasz, Michał, Klamer jedzenie, którego sama zjeść z różnych przyczyn nie chciała lub nie mogła. Wtedy to się przysiadało do stolika, bekało, rozmawiało się przy tym, kto jest większym chamem i tak dalej. Zawsze bekający Wojtek i Michał zgodnie twierdzili, że największe chamy to kursanci... Tego dnia po raz pierwszy nasz wachta nie pływała z Klamerem na Venus, gdyż przesiadłyśmy się na Omegę małego Wojtka, który śmiał nazwać mnie zakałą polskiego żeglarstwa. W czasie popołudniowego pływania, kiedy to rozszalałą się fajna burza Wojtek uważał za świetny żart hamowanie sterem, podczas gdy my jak oszalałe wiosłowałyśmy do portu, aż się nad nami zlitowała motorówka. Nie wiem czy powinnam to pisać, ale siedząc na schodach przed domkiem kadry nr 19, mogłyśmy się od nich dowiedzieć, że „flanela" to zdrobnienie od „szmaty", a właściwie pieszczotliwa forma. O 20 był wykład o ratownictwie, który prowadził Łukasz H. Naturalistyczne opisy pulsującej krwi skłoniły Aśkę do omdlenia, więc wyprowadzając ją stamtąd mogłam przynajmniej opuścić wykład... bo przecież ktoś się musiał koleżanką zająć... A Łukaszowi za prowadzenie wykładu dałyśmy parę łyków picia i batonika, a ona nam za to opowiedział o czym rozmawia Wojtek z Leszkiem jak siedzą na kiblach.

20 lipca
Atrakcją dnia 20.07 było pływanie na Omedze, tym razem z Łukaszem (typowy przykład humoru ryńskiego: „O widzę pole golfowe" „No, nawet bramki są..."), który wreszcie wlał mi coś do łba, oblewanie się wodą z Michałem, początkowo pagajami, a potem wiadrami, rzucanie w siebie jedzeniem przy stole kadry (wrzucanie jedzenia do herbaty, rozlewanie wszystkiego, brudzenie się serem, wpychanie sobie jedzenia do ust i to wszystko pod okiem oburzonego Klamera), kadra zaczęła się zachowywać gorzej niż my: bili się z nami, przez 1,5h w swoim domku 23, zabieraliśmy sobie nawzajem rzeczy, wynosili nas za ręce i nogi niby to chcąc do wody wrzucić.

Następnego dnia na śniadaniu wysmarowałam Michałowi rękę masłem i muszę stwierdzić, ze dość szybko musiałam to zmywać, a że rozmazywałam mu ten tłuszcz po skórze, to minę miał nietęgą, a Łukasz jak zwykle padał ze śmiechu. Po obiedzie nasza łódka doznała puszczenia fała. Tu muszę stwierdzić, że zostałam zszokowana stwierdzeniem Wojtka S., że każdemu się może zdarzyć, bo widząc go stojącego na kei już słyszałam w podświadomości tekst typu: co za ........... z tych kursantów... Fała trzeba było jakoś zdjąć, więc Łukasz już szykował się do uczenia mnie wchodzenia na maszt, ale w końcu Michał wziął go na barana i za pomocą bosaka fał znalazł się na swoim miejscu. Na kolacji tez było fajnie, gdyż Michał jadł oplute przez Natalię ogórki i zabierał Klamerowi (nasze zachowanie komentował on przerażeniem o oczach) placki, które naszykował dla swojej dziewczyny. Po kolacji Michał chyba 10 razy robił zbiórkę i widać było, że udzielanie nam wskazówek typu: odległości na wyciągnięcie rąk, stać na baczność, wyrównać rzędy, wyrównać szeregi, rozejść się, ROZEJŚĆ SIĘ!!! Sprawiało mu wielką radość. Na koniec rzekł tylko: 3 wachcie mówimy Sieg Heil, słyszycie? SIEG HEIL!!! Potem zrobił nam kartkówkę, na której zastosował wszelakie mnóstwo sposobów by nikt nie ściągał. Tego dnia był wykład z prac bosmańskich, którym zajmował się Wojtek S., Przemek i Adam. Potrzebne była lina, ale Klamer stwierdził, że wyrzeka się swojej wachty i liny nam nie załatwił. Ja z Natalią o mało nie popadłyśmy w apopleksję z tego powodu... Jednak humor mi poprawiło zaliczenie prac bosmańskich od razu po wykładzie.

22 lipca był również ciekawym dniem...
Rano musiałam pływać z Klamerem, mimo, że urządziłam histerię na kei, że nie chcę, mimo, że błagałam Zygmunta... Klamer wiedząc, że za nim nie przepadam, ciągle mi dogryzał i udowadniał, że również sympatią mnie nie darzy. Aśka i Magda nie mogły już tego znieść i poszły do Łukasza na Omegę. W sumie na Venus zostały tylko 3 osoby. Nareszcie było i trochę wiatru. Natalia i ja bardzo chciałyśmy maksymalnie wkurzyć Klamera, więc śpiewałyśmy na całe gardło „Deuthland Deutshland uber alles..." i jakieś inne kretyńskie piosenki, których nauczyła nas znienawidzona nauczycielka od niemieckiego. Później ćwiczyliśmy podejście do człowieka, więc trzymaliśmy koło na burcie, udając, że już je rzuciliśmy... Na kei również darłyśmy gęby układając jakieś naprawdę niezbyt mądre, ale za to bardzo sprośne piosenki na obecnych tam sterników. Zaczęłyśmy skakać po żaglach, uprzednio wrzucając je do wody, a potem płakać ze śmiechu. Łukasz H. I Leszek W. w końcu się wkurzyli i znowu wzięli Natalię za nóżki i rączki i próbowali zrzucić z kei. Na to ona wyrwała tabliczkę z napisem: Zakaz cumowania obóz żeglarski", za co proponowano jej biegi przełajowe dookoła ośrodka. Klamer chciał nas zabić wzrokiem, bo o ile jeszcze niektórych śmieszyło nasze zachowanie, to on był nim niesamowicie poirytowany. Michał tylko po wysłuchaniu moich żali na temat tego człowieka kazał mu je...ć (to chyba ulubiony zwrot Michała był obok głupia i pedał). Na kolacji Klamer prawie wyszedł z siebie, kiedy to Natalia rzekła: Poczekam jeszcze jak ta gadzina zje i wtedy pójdziemy, (gadzina to Michał, gdyż kiedyś chcąc sprawdzić czy ów człowiek ma łaskotki zauważyłam, że ich nie ma, a to świadczyło, że ma gadzią skórę, tak więc do dzisiaj jest Gadem), na co Klamer poprawił okular i swoim wrednym głosikiem stwierdził, że nie życzy sobie żeby w jego obecności „ta ruda" tak się odzywała do sternika, a poza tym to mamy nie przychodzić do tego stolika. (Komentarz Michała: było mu je...ć, poza tym trzeba mu powiedzieć, że nie przychodzicie do niego, tylko do nas) Po kolacji Michał i Wojtek S. poprosili nas o pomoc w wodowaniu Padliny (co za kretyn tak łódkę nazwał?). Nasza pomoc ograniczyła się do panicznego śmiechu ze wszystkiego (śmieszne nawet wydawało się to, że wiosło zanurzone w wodzie się moczy), pagajowania tym Makiem 707 (oczywiście ci dwaj to tylko nam rozkazy wydawali, ale zgodziłam się, bo nadal nie miałam zaliczonej klasówki z teorii żeglowania), robieniem zdjęć Wojtkowi, postawienia masztu (razem z jedną dziewczyną z Ju(c?)hasa Morskiego, na której to łódce maszt był kładziony notorycznie...), zabieraniu sobie gumek do włosów oraz napisaniu przez Natalię na tablicy, którą kiedyś wyniosła z pomostu: „Łukasz jest głupi" (Łukasz H. uważał ją za dziecko niedorozwinięte, gdyż któregoś dnia położyła się na łóżku Leszka W. i całą godzinę bawiła się przesuwając jakąś antenę po ścianie, z resztą mnie też miał za czuba, bo wpadłam do ich domku i zjadłam jogurt Leszka, a potem poskładałam jego ciuchy) Wieczorem po wielu trudach, błaganiach, wzbudzaniu litości oraz uwieszeniu się Michałowi na ramieniu, za trzecim podejściem udało mi się zaliczyć teorię żeglowania, którą niektórzy zaliczali do końca obozu. Tamtego dnia Klamer doprowadził mnie do płaczu ze złości, ale nie będę już opisywać dokładnie dlaczego, w każdym bądź razie chodzi o jednego sternika... W wyniku tego, że ciągle przesiadywałyśmy przed domkiem nr 19, gdzie mieszkał KWŻ oraz Michał z Wojtkiem S. Zjawisko to zostało nazwane schoderstwem, a uczestniczący schodersami. Toteż i tamtego wieczora schoderstwo się szerzyło do późna, a potem kazano nam iść spać, patrząc jak windsurfing ma ognisko.

23 lipca
23.07 jest dniem, w którym Natalia zaczęła chodzić w czapce Michała, a wszyscy pytali skąd ona jest, że ma czapkę Żubra. Ja z Aśka pływałyśmy z Łukaszem, a Magda i Natalia z Klamerem, bo miały jeszcze nerwy by to czynić. Oczywiście nie było wiatru. Z tego względu zrobiliśmy sobie tratwę. Pojęcie to należy rozumieć jako połączeniu cumami kilku jachtów na środku jeziora i stanie sobie tam. Niektórzy ludzie, tak mądrzy i pomysłowi jak ja, Natalia i Magda oraz paru chłopaków skoczyło do wody, tak po prostu hop za burtę. Z tym, że chłopaki skakali w samych gaciach, a my zdejmowałyśmy tylko buty, więc ubrania strasznie ciągnęły nas w dół, toteż kąpiel zbyt długa nie była. Michał wymyślił dowcip. Natalia wiązała węzeł ratowniczy w pasie, a on na to: Zawiąż węzeł Natalii (na talii) - kolejny przejaw humoru ryńskiego. Potem aż do samej nocy Michał znęcał się nad kursantami przepytując ich z tej teorii żeglowania. Odwiedzili go jacyś znajomi, którzy później położyli się w trawie i dziwnym wzrokiem patrzyli jak ja, Natalia i Oskar siedząc na schodach, podpalaliśmy Autan na komary i mieliśmy sporą zabawę patrząc jak się pali żywym ogniem.

24 lipca
Michał pierwszy raz się odwdzięczył i na śniadaniu oddał mi swoje płatki i jogurcik, gdyż stwierdził, że on po czym takim wymiotuje jak po miodzie z makaronem. Musiałam znowu pływać z Klamerem na Wyspie wielkanocnej, znowu pomimo krzyków i płaczu. Znęcał się nad nami psychicznie, ciągle dogryzał, pokazywał swoje złośliwości, w czym ja jemu dłużna nie byłam... Nie było wiatru, więc nie mógł nam dobrze pokazać podejścia do boji, a jak ja usiadłam za sterem to wywieszono czerwoną flagę. I tak oto poszłam do Michała, który był cały we smarze, bo naprawiał kabestan 2h, z zapytaniem czy mogę się przesiąść na jego Padlinę po południu. Odpowiadając na moje pytani, że nie widzi problemu, popełnił błąd, ale to taki wielBłąd. Na Padlinie po południu byłam ja, Natalia, Aśka, Bober i jeszcze 1 chłopak, chyba Piotrek się nazywał. Cały czas się kłóciliśmy, bo chłopaki nie chcieli nas na pokładzie. Michał jednak tylko 7 raz rzekł: „......" i kilka razy: „sami ....... sobie manewry". Jak kazał mi usiąść za sterem to miał minę bardzo wesołą, gdyż ja ciągle powtarzałam, żeby tylko nie wyszedł z siebie, ale Michał i tak wyładował się na moim jogurciku, który jadłam zamiast pokazywać koło ratunkowe. Dodam, ze sam musiał go potem sprzątać, a w dodatku ubrudził sobie nim bluzę. Przy wejściu do portu Bober przejął ster i zaczęło się przedstawienie. Najpierw wpłynęliśmy w czyjeś jachty, które były po drugiej stronie naszego pomostu, a że były to jachty nie byle jakie to Michał wlazł na poler średnicy ok.15cm obiema stopami i nas odepchnął, ale zrobił to tak, że prawie wpadł do wody. Naprzeciwko było miejsce dla żaglówki, ale jakoś mało tego miejsca. Michał stwierdził, że można spróbować się tam wbić. To zaczęliśmy się tam wbijać... Michał zszedł na ląd, a my nadal się wbijaliśmy taranując i rysując inne jachty oraz słuchając różnorakich przekleństw. Wpadliśmy na pomysł wycofania się. Natalia zaczęła pagajować z jednym z chłopaków. Na barce zebrała się duża publiczność, więc zaczęliśmy się śmiać jeszcze głośniej niż oni, rzucać się i pokładać ze śmiechu, toteż Natalia wypuściła pagaja z rąk (barka w ryk). Piotrek, czy jak mu tam było, próbował wyłowić to wiosło i prawie wpadł do wody, ale go w ostatniej chwili złapałam za kostkę, bo przecież burta na maku jest dość wysoka. Udało nam się odzyskać pagaja za drugim razem. Większość już płakała ze śmiechu, trzymała się za brzuch - zarówno na Padlinie jak i na barce. Toteż by było jeszcze bardziej zabawnie żagle wpadły nam do wody. Jak udało nam się dotrzeć do miejsca przeznaczenia, Bober wyskoczył do Wojtka S. z zapytaniem: „Co się patrzysz jak idiota na idiotów". Wiadomo, że Wojtek jest jaki jest, więc Bobrowi przysługiwało czyszczenie całej zęzy na barce, która to szczoty nie widziała przynajmniej 10 lat. Michał do końca zachował zimną krew, nawet spokojnie mi tłumaczył jak mam poprawnie przycumować łódkę, a potem ku mojemu i Natalii zdziwieniu normalnie z nami dwiema rozmawiał stwierdzając tylko, że nikomu takiej załogi nie życzy. Jednak na Bobra to był wściekły niesamowicie, a zdenerwowany Michał to zjawisko dość niebezpieczne. Wieczorem mieliśmy dwie kartkówki, a potem ognisko, na którym oczywiście śpiewaliśmy szanty.

25 lipca
Rano nie było pływania przez flautę, więc kazano nam się uczyć, toteż ja z Natalią celebrowałyśmy schoderstwo z Michałem i Wojtkiem S, którzy to wpadli na pomysł by wysyłać różnych ludzi do Ady do recepcji. Ja poszłam po faks z prognozą pogody, ale Ada stwierdziła, że jest tylko siekiera czekająca na Wojtka i Michała, a nie żaden faks. Potem inni poszli po pineski, skserowaną książkę dla Wojtka, listy osób na przyszły turnus, Bober poszedł zamienić sprzątanie barki na sprzątanie ośrodka, ktoś po papier toaletowy. Na koniec poszła Natalia z zielonym jabłkiem w ręce i zapytaniem: czy te jabłka są jadalne? Bo moja koleżanka jest wegetarianką i nie je mięsa i chciałaby takie do każdego posiłku. Usłyszała kilka razy WON!!! Po obiedzie klamer stwierdził, że nasza bezczelność przekracza wszelakie granice, bo zabrałyśmy mu loda, gdyż Łukasz twierdził, że to jego. Po południu ja i Natalia pływałyśmy z Leszkiem. Staranowałam jakąś babkę na desce windsurfingowej, a potem rozbiłam jacht o barkę. Z Natalią przymierzałyśmy się do napisania książki o parodii żeglowania... Wieczorem Michał z Wojtkiem zrobili nalot na domki. Znaleźli sporo wina (i innych trunków) i papierosów, więc wywalali zawartość domków na zewnątrz. Mieli przy tym takie zadowolone i usatysfakcjonowane mimy jakby im ktoś obiecał kanapkę z szynką. Wojtek stwierdził, że odpowiada im rola największych ....... obozu. Potem opowiadał mi jak to zawsze wszyscy go uwielbiają na obozach i jaka jest euforia jak na pierwszej zbiórce garstka ludzi się dowiaduje, że to właśnie Wojciech Sotnik będzie ich sternikiem. Parę minut po 22 wpadł do nas Michał z Klamerem, którzy zastali Natalię obezwładniającą Leszka na łóżku (bicie się z Leszkiem było jednym z fajniejszych zajęć naszych). Klamer stwierdził, że nie dla niego takie widoki i sobie poszedł. Michał miał dość dobry humor, więc przyczepił się do fałdki na kocu, nierówno zasłoniętej zasłonki, 2cm śmiecia na podłodze, kurtki wiszącej na chusteczce na czapce i nie ściągniętej regulacji w mojej torebce na szyję. Do szafy zajrzeć mu nie dałyśmy. Oczywiście z Michałem tez trzeba było się trochę poszarpać, gdyż jak odkrył, że zapisałam go w telefonie jako Michał Gadzina próbował usunąć ten wpis. Jak po ciszy nocnej poszłam z Natalią do kibla to za darcie się i śpiewanie „Mietek ciągle chlał..." zostałyśmy obwiązane papierem toaletowym przez Leszka i Michała.

Kolejnego dnia znowu był kiepski wiatr i znowu musiałyśmy pływać z Klamerem. Pierwszy raz udało mi się zrobić prawidłowej podejście i odejście od kei. Ogólnie to było dość zabawnie jak Klamer pokłócił się z Michałem, że prowokuje nas do oblewania się wodą z wiaderek na jeziorze i próbuje uszkodzić mu dziobem łódkę. Po południu musieliśmy pływać sami, a sternicy przesiedli się na kajaki. My 4 razy wpadliśmy na mieliznę, bo zamiast nauczyć się jeszcze czegoś przed egzaminem, to my tylko się śmialiśmy ze wszystkiego naokoło. Bardzo ciekawe to było, bo Wojtek z Michałem wyciągali nas stamtąd siłą wioseł kajakowych. Pierwszy raz powiedziałam Klamerowi dość ostro co o nim myślę, gdyż on stwierdził, że nic nie umiemy i to przez to, że chodziłyśmy na inne łódki, a nie pływałyśmy z nim. A to nie moja wina, że ona nam zawsze kazał milczeć na łódce i nie odpowiadał na nasze pytania, szczególnie wtedy, kiedy były związane z żeglarstwem. Zygmunt kazał mi i Natalii oprowadzić jakiś ludzi po ośrodku, więc ja ich zapytałam, czy są tu w celach zarobkowych czy turystycznych, a państwo okazali się komisją egzaminacyjną. Po kolacji wypełnialiśmy wnioski egzaminacyjne. Wszyscy mieli problemy z napisanie swojego imienia i nazwiska. Po 23 rozległo się pukanie do naszych drzwi: „kto tam?"; „Otwierać!", „Spier... śpimy już! Cisza nocna! Wynocha!". To był mały Wojtek i Leszek, który bardzo chciał pokazać nas i nasze kartki z okna swojemu koledze Wojtkowi O. Nowy Wojtek był zszokowany tym, w jaki sposób odzywamy się do sterników, że klepiemy ich po tyłkach. Zabrali mi śpiwór, pobili się z nami, pośmiali z naszych fryzur i piżamek i zostali wypchnięci z naszego domku z komendą: "..., chcemy spać wreszcie".

27 lipca
27 lipca był dniem egzaminu. O 7.25 miałyśmy egzamin praktyczny. Dostałyśmy w miarę normalnego egzaminatora - pana Tadeusza. (Nie był to jednak Tadzio Norek, na którego wczoraj Michał wymyślił patent by zawiązać mu kotwice do nogi, wyrzucić za burtę i powiedzieć, że to przez przypadek pomyliłyśmy jego nogę z knagą, a kursanci mogą się przecież mylić.). Ogólnie rano był dobry wiatr i ogólnie szło nam dobrze. O 10 był egzamin teoretyczny. W sumie to najtrudniejszy on nie był, ale niektóre pytania były wręcz debilne (Michał jeszcze namieszał mi w głowie stwierdzeniem, że wiatr przestaje wiać na modlitwy do Bogów wiatru, a nie zaczyna). Potem musiałyśmy jeszcze iść dokończyć egzamin praktyczny. Wszyscy sternicy byli na tyle mili, że dzięki nim każdy wiedział jak odejść od tej kei... a jeden Radek w skrócie ujął wskazówki jako: „Musimy po prostu .............. kółeczko po zatoczce?" Pan Tadeusz postawił mi 3 z manewrów chyba tylko dlatego, że prawie cały czas miałam łzy w oczach i nie chodziło mi bynajmniej o stres związany z egzaminem. Potem kazali nam pływać na silniku.
Przez następną godzinę ganiałam się z Natalią i Michałem po porcie, szarpiąc się i wzbudzając ogólne zainteresowanie swoimi osobami ludzi, którzy przypłynęli z rejsem, a to wszystko po to by odzyskać kluczyć, który Michał nam zabrał. Walka była dość drastyczna. Leszek okazał mi tyle zrozumienia dla mojej głupoty, że nosił mnie na barana od stołówki do portu, a potem Natalii się spodobało, więc nosiła Michała tzn. 80kg .................. Resztę dnia spędziłyśmy z Michałem oczywiście. Po kolacji kazano nam iść myć łódki. Moje mycie polegało na bieganiu po barce, a kiedy Magda kazała mi głośnym przyjść i pomóc ja odkrzykiwałam 5 razy głośniej: „Nikt cię dziecko nie nauczył, by nie drzeć mordy w porcie?" Potem biegaliśmy po porcie i oblewaliśmy się wodą. Michał stał i się przyglądał, więc Klamer kazał mu sobie pójść, bo nas rozprasza, no co on, który z pewnością do grona fanów Klamera nie należy zaczął śpiewać: „Ludwik wszystko myje, nawet dziób i szyję (rufę, d...ę, itd.)", a potem „pocałuj żabkę w łapkę". Ja oczywiście wtedy już tak na 100% pokłóciłam się z Klamerem... Potem była zbiórka, nasz ostatnia, na której tłuczono nas pagajami. Michał stwierdził, że nie chciał pozwolić kursantom, by wlazły mu na głowę, więc stanęłam na barku, a drugą nogą na głowie i tym właśnie bardzo skutecznie obaliłam jego tezę... Ok. 22 zrobiono nam ognisko, na którym Michał grał na gitarze, ja mu towarzyszyłam śpiewem przy „Klamerskich opowieściach" (tekst powstał chyba dzień wcześniej, kiedy to mi i Magdzie się nudziło, ale jest dość niecenzuralny, więc go chyba tutaj nie zamieszczę, powiem tylko tyle, że był śpiewany później na dniu świstaka), a potem parę osób śpiewało razem z nami szanty. Michał cieszył się jak dziecko z nowej zabawki, kiedy to mógł śpiewać tekst obrażający Klamera, którego to on nazywa Kelerem. Pewne osoby i pewne okoliczności bardzo popsuły Michałowi humor, nam kazano się rozejść o 2 do domków. Michał napisał nam SMSa, że jak chcemy to możemy do niego przyjść do ogniska. To też zrobiłyśmy, Magda została w domku i poszła spać. Rudej, która siedziała z Michałem dałyśmy tekst „Klamerskich opowieści". Mało się nie udusiła ze śmiechu, bo ona też raczej z tych antyklamerowatych jest. Ruda sobie poszła, ale wróciła z jeżem w ręku, postawiła go obok nas i kazała się nim opiekować, po czym sobie poszła i już nie wróciła. Natalia dała Michałowi swoją czapkę narciarską z dwoma pomponami, a ja rysunek padliny z podziękowaniami za wszystko, za co mogłam mu podziękować. Łukasz, który siedział z nami na ławkach przy tym ognisku wziął miśka Natalii - Rumperta i przywitał go z jeżem: „Cześć jeż, jestem Rumpert, a ty?". Jeż zaczął kichać i prychać, więc stwierdziliśmy, ze ma czkawkę...więc chcieliśmy go przestraszyć by jej nie miał, ale on nas dyskretnie opuścił, bo Łukasz stwierdził, że czeka na niego żona z obiadem. W sumie to siedziałyśmy całą noc przy tym dogasającym ognisku, a potem ubrania nam niemiłosiernie śmierdziały. Zjedliśmy sobie o 4 jakieś jogurty i ciastka Łukasza. Michałowi trochę poprawił się humor, więc zaczęliśmy opowiadać sobie co potrafimy zrobić w szkole i akademiku. Była to zielona noc, więc Natalia chciała wyciąć jakiś numer Klamerowi, więc Michał poradził by wycięła czwórkę na trawie. Udało się nam przespać w sumie 40minut, ja bym pospała dłużej, ale Michał postanowił mnie obudzić z krzykiem, że już zbiórka poranna jest. Parę minut po 6 KWŻ zaczął wszystkich budzić. Bardzo się wszyscy dziwili jak widzieli nas zwijających śpiwory z ławek, a niektórzy śmieli nazwać żulami, a Oskar to nawet żulicami.

Z powyższego opisu wynika, że pobudka była po 6. Wtedy poszłyśmy do domku by go opróżnić, posprzątać iść na nasze ostatnie śniadanie na 7. Na śniadaniu ostatni raz poszłyśmy do stolika kadry. Po śniadaniu poszliśmy już do autokaru. Zaczęło się bardzo długie, łzawe pożegnanie. Michał nas jeszcze pogryzł, pośmiał się jeszcze z mojego pożegnania z Klamerem... Wszyscy tylko powtarzali słowa Michała: „Głupia, nie rób scen", „Nie płacz tylko". Żegnano nas machaniem zasmarkaną chusteczką, gestami papieskimi, a potem większość ludzi, która jechała do domu parę godzin później, stała z gestem Sieg Heil i wtedy autokar ruszył.

I tak się złożyło, że nadal tęsknimy za tym miejscem i tymi ludźmi... szerzymy ideologię chamstwa, faszyzmu i głupoty, a ja czuję się jeszcze gorzej, bo nadal nie umiem bekać na zawołanie, a już o bekaniu alfabetu to nawet nie ma mowy... Pewnie wrócimy tam za rok, chociaż jeszcze nic nie wiadomo, bo Wojtek Sotnik i Michał Kuśmierczyk zastrzegli sobie, że tam gdzie będziemy my nie będzie na pewno ich...

Mam jeszcze jedną rzecz, która mi się podoba... patent żeglarza jachtowego, z którego jestem dumna, gdyż miałam dość dobre oceny cząstkowe. I mam to gdzieś, że Wojtek twierdzi, że to paranoja, by dać patent takim faszystkom...

A w kolejnym roku wybieram się oczywiście z Wandrusem tym razem na rejs żeglarski... I pewnie znowu napiszę niesamowite, szalone opowiadanie... Ale nie wierzcie mi tak do końca... W rzeczywistości było o wiele bardziej normalnie...

Kamila




W naszej ofercie znajdziecie niezwykle atrakcyjne oferty wypoczynkowe dla dzieci, młodzieży, jak i dla dorosłych. Oferujemy rejsy żeglarskie, obozy żeglarskie, kolonie letnie, obozy młodzieżowe a także czarter jachtów. Jesteśmy przekonani, że szeroki wachlarz propozycji znacznie ułatwi Wam znalezienie czegoś odpowiedniego, w zależności od upodobań. Jeżeli jesteście zwolennikami przygody i aktywnego wypoczynku, idealną propozycją będą obozy żeglarskie. Rejsy żeglarskie to z kolei niezapomniana przygoda, do której będziecie powracać we wspomnieniach. Oferowane przez nas obozy młodzieżowe i kolonie letnie zawsze dopięte są na ostatni guzik, by tym samym zapewnić, nie tylko niezapomnianą przygodę Waszym pociechom, ale przede wszystkim ich bezpieczeństwo podczas wakacji. Czarter jachtów to również doskonały pomysł na niezapomniane wakacje i liczne wrażenia. Dzięki naszym atrakcyjnym ofertom możecie wybrać się z całą rodziną i przyjaciółmi w morski rejs. Zadowolenie naszych Klientów jest najważniejsze, dlatego też dokładamy wszelkich starań, by spełniać Wasze oczekiwania i wymagania. Bogactwo ofert sprawia, że każdy wybierze dla siebie i swojej rodziny najlepsze wakacje, dopasowane do indywidualnych potrzeb. U nas oferty znajdą się, zarówno dla tych, którzy lubią wypoczywać aktywnie i z adrenaliną, jak i dla tych, którzy wolą leniuchować na plaży. Sami wybierzcie, co będzie dla Was i Waszej rodziny najlepsze: rejsy żeglarskie, kolonie letnie, obozy żeglarskie, a może obozy młodzieżowe lub czarter jachtów? Serdecznie zapraszamy do szczegółowego zapoznania się z naszą ofertą! Zapraszamy na obozy quadowe, paintballowo-quadowe, gokartowo-quadowe, paintballowo-gokartowe, obozy quadowe premium, obozy quadowe wyprawowe, obozy młodzieżowe i kolonie 2020, obozy z psem na wakacje, obozy windsurfingowe, obozy sportów wodnych, kolonie żeglarskie. Wandrus opinie. Opinie Wandrus. Opinie o firmie Wandrus.

© Wszelkie prawa zastrzeżone wandrus.com.pl